czwartek, 22 października 2015

ROZDZIAŁ 4

SEN

Nocne niebo przesłoniły grube czarne chmury zwiastujące deszcz, przy okazji chowając księżyc, przez co wokół zrobiło się zupełnie ciemno. Lampy nie działały, w okolicach fabryki nie było prądu już od kilku dobrych lat, bo i tak nikt tu nie zaglądał. Cisza była tak ciężka, że aż piszczało w uszach.
Po omacku ruszyłam przed siebie, ostrożnie stawiając stopy, żeby się nie potknąć i nie zrobić sobie krzywdy. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robiłam w tym miejscu o tej godzinie, ani jak znaleźć drogę do domu. Nagle mój but zmiażdżył odłamek szkła, co mnie przestraszyło, więc szybko rozejrzałam się wokół siebie, jednak nie zobaczyłam nic poza wyjściem z zaułku, w którym się znalazłam i potężnymi ścianami budynków fabryki po obu swoich stronach. Po prawej wisiała stara reklama żelu do włosów, który wcale nie pomagał, tylko sklejał je w grube kosmyki, co wyglądało makabrycznie. Pod nim stał cuchnący kontener, z którego wylazł tłusty szczur i zaczął biec w moim kierunku. Przeleciał jak strzała między moimi nogami i wydostał się na pustą ulicę. Wzdrygnęłam się.
Najlepszym wyjściem z tej sytuacji było pójście w ślady gryzonia, ale coś mnie powstrzymywało przed zawróceniem się. Zupełnie jakbym nie panowała nad swoim ciałem.
Nie. Ja naprawdę nie panowałam nad swoim ciałem.
Ruszyłam więc dalej w głąb ciemnego zaułka, nie widząc jego końca - jedyne, co dostrzegłam, to ciemność, nieprzenikniona czerń. Bałam się. Moje ciało drżało, zęby dzwoniły, ręce marzły w kieszeniach kurtki, rude włosy od wilgoci zwijały się w pukle na ramionach…
Zaraz… Rude?
Przez moment światło księżyca przebiło się przez gęstą warstwę chmur i oświetliło wszystko dookoła. Na ziemi niedaleko moich stóp zamigotał jakiś przedmiot. Podniosłam go powoli i otrzepałam ze śniegu, ziemi i brudu. Było to lusterko, stare i popękane, jednak udało mi się dostrzec swoje niewyraźne odbicie.
Spoglądała na mnie młoda dziewczyna o wściekle pomarańczowych włosach, niebieskich oczach i zdezorientowanej minie. Jej policzki i nos zdobiła niezliczona ilość piegów, a nad lewą brwią widniała dość spora blizna, gruba i dość świeża, ciągnąca się od skroni do ucha po nierównej linii.
Rozpoznałam tę twarz i rozszerzyłam oczy ze zdumienia. Dziewczyna zrobiła to samo. Dla pewności powoli podniosłam rękę i palcem wskazującym dotknęłam dolnej wargi. Rudowłosa mi  zawtórowała.
Gwałtownie rzuciłam lusterkiem o ceglaną ścianę. Rozbiło się w drobny mak i zasłało ziemię wokół moich zimowych butów.
To, co właśnie zobaczyłam… To nie mogła być prawda!
Rzuciłam się biegiem w stronę wyjścia, nie zważając na odłamki szkła, które pękały pode mną z głośnym trzaskiem. Nie zwracałam również uwagi na głos w mojej głowie, a raczej krzyk, który kazał mi tam zostać i ruszyć dalej w stronę ciemności. Tuż przed wyjściem na świecącą pustkami ulicę trafiłam nogą na coś twardego i zaskoczona poleciałam do przodu, nie mając nawet szansy zamortyzować upadek rękoma. Moja skroń trafiła na kamień i przed moimi oczami zapadła ciemność jeszcze głębsza i bardziej przerażająca niż ta, od której uciekałam.


Mój krzyk wypełnił każdy zakamarek pustego domu.
Siedziałam na łóżku zaplątana w prześcieradło, chowając spoconą twarz w drżących dłoniach. Oddychałam szybko i nierówno. W moich oczach zebrały się łzy i zanim zdążyłam je powstrzymać, nieprzerwanym strumieniem spłynęły po moich policzkach i zmoczyły pościel. Były to nie tylko łzy przerażenia, ale też ulgi.
To tylko koszmar. Tylko koszmar.
Nie wiem, jak długo siedziałam i płakałam, starając uspokoić galopujące serce i wciąż napływające do głowy myśli oraz pytania, na które nie znałam odpowiedzi.
O co chodziło w tym śnie? Czy to jakiś znak? I dlaczego wyglądałam w nim kropka w kropkę jak zamordowana przed kilkoma tygodniami Lizzie?
Wstałam z łóżka, zapaliłam światło i weszłam do mojej osobistej łazienki, do której dostać się można było tylko przez mój pokój. Stanęłam przed lusterkiem i dopiero wtedy mój oddech zaczął stopniowo się uspokajać, a bicie serca zwalniać.
Żadnych piegów, wściekle rudych włosów czy też niebieskich oczu. Jedynie malutki, ledwo widoczny pieprzyk obok prawego ucha, brązowe fale sięgające do łopatek i bardzo ciemne orzechowe tęczówki, w tamtym momencie zlewające się ze źrenicami i sprawiające wrażenie czarnych. Żadnej Lizzie. Jedynie Avery.
Pochyliłam głowę nad umywalką, odkręciłam kurek z zimną wodą i czekałam, aż schłodziła się do takiego stopnia, że z kranu zdawał się lecieć lód. Spryskałam nią twarz, szyję i ramiona, po czym - nie wycierając się - wróciłam do sypialni. Rzuciłam okiem na zmiętą pościel i usiadłam na skraju biurka. Mimo iż usilnie z nią walczyłam, senność powoli powracała. Potarłam wierzchem dłoni oczy i ziewnęłam przeciągle. Zmrużyłam powieki, bo powoli ostre światło zaczęło mi przeszkadzać. Spojrzałam na zegarek; trzecia nad ranem. Uznałam, że nie ma sensu siedzieć jak kołek do rana. Nie miałam zamiaru przespać całego następnego dnia, więc powoli wróciłam do łóżka. Narzuciłam kołdrę na nogi i ułożyłam się w miarę wygodnie. Zgasiłam lampkę.
Właśnie wtedy usłyszałam kroki. Ciche, jednak zdradziecka podłoga poskrzypywała od czasu do czasu.
Ktoś był na korytarzu.
Moje serce zaczęło tłuc mi się po żebrach po raz drugi, zdecydowanie mocniej i szybciej. Miałam wrażenie, że zaraz popękają mi kości. Usiadłam powoli, rozglądając się za jakąś prowizoryczną bronią, jednak pod moją ręką znajdywała się tylko kołdra, lampka, budzik i telefon.
W końcu zdecydowałam się wziąć budzik.
Nagle kroki ucichły. Starałam się uciszyć oddech, szybki i nierówny, tak samo jak bicie serca. Miałam wrażenie, że słychać mnie było w całym domu.
Cisza.
Wskazówka zegara przesunęła się o jedną minutę.
Cisza.
Tik-tak. Tik-tak.
Cisza.
I nagle ciemność pod drzwiami.
W dziurze pojawił się cień. Ledwo widoczny, jednak byłam go w stanie zauważyć. Światło księżyca wpadało zarówno przez okno w moim pokoju, jak i przez to na korytarzu. Włamywacz stał nieruchomo, jakby nasłuchiwał. Wstrzymałam oddech, ściskając w dłoni budzik, czyli chyba najgorszą broń na świecie. Prawdopodobnie łatwiej byłoby mi udusić go poduszką.
Klamka zaczęła opadać.
Drzwi skrzypnęły i powoli się uchyliły.
Nie potrafiłam dłużej czekać, to było zbyt stresujące. Poderwałam się na nogi i szarpnęłam nimi tak mocno, że otworzyły się na całą szerokość i walnęły w ścianę. Stanęłam w pozycji obronnej, gotowa zdzielić nieznajomego prowizoryczną bronią.
Korytarz był pusty.
A okno na jego końcu otwarte. Firanka łopotała na zimnym wietrze, zupełnie jakby się ze mnie śmiała.
Wymknął ci się, kochanieńka.

Następnego dnia niebo płakało płatkami śniegu, zupełnie jakby rozpaczało nad tragedią wraz z żałobnikami.
Stałam w tłumie ubranych na czarno ludzi z opuszczoną głową, opatulając się płaszczem i starając się skupić na modlitwie. Dzień pogrzebu Lizzie był bardzo ponury, nie tylko z powodu pogody - całe Caldwell zdawało się przyjść pożegnać się z dziewczyną, ulice były zalane ludźmi w czerni. Mimo iż nasze miasto było dość duże, wszyscy byli ze sobą dość blisko; cieszyliśmy się razem i razem pogrążaliśmy się w smutku.
Tego ranka widziałam Lizzie w kaplicy, tuż przed zamknięciem trumny. Pomimo dokładnego makijażu i eleganckiego stroju, wyglądała strasznie. Ból odcisnął się na jej twarzy i nie wyglądała spokojnie, tak jak większość zmarłych, których widziałam wcześniej, a było ich naprawdę niewielu. Jakby wciąż dręczył ją fakt, że nie zamknęła wszystkich spraw i nie zdążyła nacieszyć się życiem. Jej sukienka miała wysoki kołnierz, zakrywający paskudną ranę, którą zadał jej bezduszny morderca.
Nie potrafiłam na nią patrzeć. Wciąż miałam przed oczami koszmar z jej udziałem. Usunęłam się z pomieszczenia długo przed ceremonią pogrzebu i skierowałam się w stronę miejsca na cmentarzu, w którym miała spocząć na wieki.
Straciłam poczucie czasu. Wydawało mi się, że ledwo dotarłam na miejsce, a już chwilę później zaczęli zbierać się ludzie; pochlipująca rodzina, matka Lizzie z czerwonymi i spuchniętymi od łez oczami i ojciec z miną tak zdezorientowaną, że wydawał się młodszy o kilka lat. Wyglądał tak, jakby nie docierało do niego to, że jedno z jego dzieci odeszło z tego świata.
Nie dziwiłam mu się.
- Zebraliśmy się tutaj, aby wspólnie pożegnać naszą drogą przyjaciółkę Elisabeth. Każdy z nas doskonale wie, jakim cudownym człowiekiem była ta młoda dziewczyna i jak wiele dobra wniosła do naszego życia… - Głos księdza przerwał serię szlochów i jęków. Niestety, im bardziej skupiałam się na tym, by go słuchać, tym bardziej słowa stawały się dla mnie niezrozumiałe.
W moich myślach wciąż tkwił obraz cienia i otwartego okna.
Od razu po sprawdzeniu całego domu i upewnieniu się, że włamywacz nigdzie się nie schował, zadzwoniłam do Dereka. Był nieco zdenerwowany, kiedy odebrał telefon, jednak zanim zdążył nawrzeszczeć na mnie za to, ze dzwonię o takiej godzinie, streściłam mu zaistniałą sytuację.
Jego głos zmienił się praktycznie od razu.
- Rano będę w domu. Zamknij dokładnie wszystkie drzwi i okna - nakazał, po czym westchnął. - I na wszelki wypadek przygotuj coś skuteczniejszego niż budzik.
Jak mówił, tak zrobił. Kiedy szykowałam się do wyjścia, na podjazd wjechał jego czarny samochód, a chwilę później sam Derek pojawił się w domowych drzwiach. Zaproponował, że podwiezie mnie pod kościół, jednak nie został na samej uroczystości.
Później wrócił i razem z kolegą policjantem przeszukał posiadłość, chcąc znaleźć ślady włamania.
Podświadomie wiedziałam, że niczego nie znajdą.


- Mimo iż wiedziałam, że będę potwornie cierpieć stojąc tam i patrząc, jak zasypują tę jej malutką trumienkę, poszłam na pogrzeb, bo wiedziałam, że muszę oddać chociaż tę ostatnią przysługę mojej drogiej przyjaciółce - zawodziła Mia Shelley, rok młodsza ode mnie dziewczyna, teatralnie wycierając kąciki oczu chusteczką. Wokół niej tłoczyła się grupka rówieśniczek, słuchając jej i kiwając głowami, również pochlipując. - Była taka młoda, całe życie przed nią… - Mia wybuchła płaczem i machnęła ręką, dając znać słuchaczkom, że więcej z siebie nie wydusi.
Brakowało mi na nią słów. Jej pragnienie uwagi było tak ogromne, że wykorzystywała do tego pogrzeb koleżanki, której - swoją drogą - prawie wcale nie znała. Tak jak połowa osób w tym pomieszczeniu.
Po uroczystości żałobnicy stłoczyli się w dużej restauracji, gdzie mogliśmy złożyć najszczersze  kondolencje rodzicom i najbliższej rodzinie Lizzie. Kilkakrotnie widziałam w tłumie Andreę - nie wyglądała za dobrze. Oczy miała podpuchnięte, a spojrzenie nieobecne, jakby myślami wracała do chwil, które spędziła z Elisabeth. Wiedziałam, że jako małe dziewczynki były ze sobą blisko i że nagła śmierć rudowłosej odciśnie na niej swoje piętno.
Pragnęłam ją pocieszyć, jednak nie miałam odwagi do niej podejść po tym, jak ją potraktowałam ostatnim razem.
Ruszyłam w stronę stołu z przekąskami, starając się nie wyglądać jak obłąkany dzieciak, który nie potrafi się sobą zająć i tylko stoi jak kołek pośrodku sali, gapiąc się głupkowato na mijających go ludzi. Wyciągnęłam rękę po małą kanapkę.
Wtedy poczułam się tak, jakby ktoś przyłożył mi kamieniem w tył głowy.
Ból był nagły i niespodziewany. Przyłożyłam rękę do karku i syknęłam cicho. Najwyraźniej nadmiar emocji źle na mnie wpłynął i w dodatku przemęczenie dorzuciło swoje trzy grosze. Cholera.
Zrezygnowałam z przekąski, bo nie byłam pewna, czy będę w stanie cokolwiek przełknąć mając przed oczami falę ubranych na czarno żałobników, którzy rozmawiali cicho (lub zdecydowanie za głośno, jak Mia Shelley) albo po prostu płakali cicho w kątach. Skierowałam się do drzwi, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Miałam nadzieję, że wtedy się ogarnę i uda mi się przetrwać ten dzień do końca. W końcu czekała mnie jeszcze rozmowa z Derekiem i jego nad wyraz opiekuńcze zachowanie, które po krótkim czasie stawało się męczące. Wciąż pamiętałam pierwszy tydzień, który spędziłam w domu po wypadku - skakał na de mną, co prawda spełniając wszystkie moje zachcianki, nawet te najwybredniejsze, ale męczyło mnie ciągłe mówienie "Tak, wszystko w porządku. Nie, niczego nie potrzebuję, dzięki. Możesz iść". Przeczuwałam, że teraz będzie podobnie.
Wyszłam na chodnik przed restauracją, kiedy to stało się po raz drugi.
Ból przeszył moje skronie niczym ostra strzała. Usłyszałam szepty.
Nie uciekaj przede mną.
Otworzyłam szeroko oczy i rozejrzałam się dookoła. Byłam sama jak palec. A jednak głos nie znikał.
Chcę ci pomóc, Avery!
Druga wiadomość była jeszcze gorsza od pierwszej; ugięły się pode mną kolana. Oparłam się prawą dłonią o ścianę budynku, a palce lewej przycisnęłam do skroni. Ból głowy nie malał, lecz narastał.
Oni wszyscy są blisko! Szukają cię!
Zaczęłam dyszeć. Czarne plamy pojawiły mi się przed oczami, a krople potu wstąpiły na czoło.
Musisz się przygotować do walki, inaczej…
Nie wytrzymałam. Upadłam.
Ułamek sekundy przed tym, jak ogarnęła mnie ciemność, usłyszałam jeszcze ostatnie słowa.
… inaczej wszystkich nas zabiją.

1 komentarz:

Obserwatorzy

Szablon by Impressole